Od jakiegoś czasu w księgarniach najnowsza część kryminalnego cyklu Lizy Marklund, Szczęśliwa ulica. Z reguły jej powieści czytałam w jedną noc. Tę męczę od paru dni i zmęczyć nie mogę. Albo to Annika Bengtzon straciła ikrę, albo ja…Ale nie osądzam przed przeczytaniem do końca, zobaczymy. Za dni parę zapewne…
10.06.2014r. – finał lektury nastąpił. Szczęśliwy? Tak, ale tylko dlatego, że to już koniec…W życiu nie spodziewałabym się, że napiszę coś takiego o jakiejś powieści Marklund…
Ktoś zmasakrował przedsiębiorcę i byłego parlamentarzystę. Jego żona zaginęła. Bohater posiadał kilka lepiej lub gorzej prosperujących firm. W tle – znów Hiszpania, Kajmany, Szwajcaria, Rosja. Co może wyjść z tej mieszanki? Nie chcę spoilerować, ale naprawdę nietrudno się domyślić jakże głębokich motywacji, które doprowadziły do tragedii.
Niestety, nieszczęsnym bonusem są rozwleczone na kilkaset stron dywagacje o odpowiedzialności dziennikarzy za słowo; o nierzadko fatalnej roli mediów internetowych w dobie wolności słowa itp., itd. „Ale to już było”, chciałoby się zaśpiewać.
Oczywiście, jeśli będzie kolejna część cyklu Marklund, pewnie po nią sięgnę. Prawdopodobnie jednak tylko dlatego, żeby być na bieżąco z perypetiami Bengtzon w życiu prywatnym. Bo perypetie dziennikarsko-śledcze zrobiły się niestety nużące i powtarzalne.